Rzecznik prasowy kampanii prezydenckiej Bronisława Komorowskiego, posłanka, szefowa warszawskiej PO, żona reżysera Jana Kidawy-Błońskiego. Niektórzy uważają, że do polityki się nie nadaje – za grzeczna, za dobrze wychowana, za spokojna. Jej zdaniem polityk powinien wkładać białe rękawiczki. „Taka jestem, po prostu – powtarza – ale odwagi mi nie brakuje”. Dała temu wyraz, opracowując ustawę o in vitro, jedną z najbardziej kontrowersyjnych w ostatnich latach. Ale do polityki weszła, by chronić polską kulturę. W jej gabinecie wiszą plakaty z filmów jej męża. Przede wszystkim najbardziej znanego – „Skazany na bluesa”, którego była producentką i do którego szybkiej realizacji męża przekonała.

Reklama

Właśnie kończy spotkanie, jedno z wielu w tym dniu. Widać po niej zmęczenie. Odpocznie w domu, który jest azylem dla całej rodziny. To dom daje jej poczucie bezpieczeństwa, lecz mówi, że nie umiałaby zajmować się głównie pięknym ogrodem, kompletowaniem mebli i wydawaniem latem przyjęć dla przyjaciół. Chyba żadnemu dziennikarzowi nie udało się dotąd odkryć jej prawdziwej duszy. Ja spróbowałam.

– Po co Pani ta cała polityka?
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Po co? Bo czasami mam poczucie, że mogę zmienić coś na lepsze. Pokazać ludziom, że można współpracować dla ważnego celu, przekonać ich, że warto.

– Strasznie patetycznie. Siłaczka, praca u podstaw? A może też jakiś prywatny interes? Dobrze być w partii rządzącej?
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Gdybym myślała o własnym interesie, najlepiej dla mnie byłoby to wszystko rzucić i wrócić do domu. Może trochę z tej siłaczki Żeromskiego jest we mnie?

– A może było tak – usiadła Pani wieczorem w ogrodzie i pomyślała: Chcę zaistnieć. Nie będę żyć w cieniu męża reżysera. Zostanę politykiem!
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Zaistnieć? Chyba pani nie zdaje sobie sprawy, czym jest to „zaistnienie”. Przecież od razu traci się wolność i to mi się w polityce najmniej podoba. Ale jak się powiedziało „a”, to trzeba to ciągnąć. Mój tata mówi: „Sama chciałaś, to nie narzekaj”. Tylko że ja nie chciałam być politykiem. Działałam w samorządzie. Potem jednak stwierdziłam, że muszę się sprawdzić. Takie wyzwanie, test. Przeszłam go, ale potem długo jeszcze nie byłam politykiem. Politykiem jest się wtedy, gdy ma się już autorytet, gdy można cokolwiek zmieniać, gdy ma się na coś wpływ.

Zobacz także

– Zazwyczaj człowiek chce coś zmieniać, gdy jest wściekły.
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Może nie wściekłość, tylko takie wkurzenie, bezsilność, że nie można pokonać najprostszej sprawy.

– Pani oponenci twierdzą, że Pani się do polityki nie nadaje. Jest Pani za grzeczna, zbyt kulturalna.
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Nie tylko oponenci. Wszyscy mi to mówią. Kiedyś może się okazać, że nie mieli racji. Bo polityk nie musi być krzykaczem. A ja lubię ludzi, lubię ich słuchać. Nie muszę na nikogo wrzeszczeć, by przekonać go do swoich racji.

– Wszystkich Pani lubi?
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Naprawdę wszystkich.

– Jarosława Kaczyńskiego też?
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Ja w każdym staram się znaleźć coś dobrego i usprawiedliwić jego złe zachowanie, choć nie chcę z takimi osobami za wiele przebywać. Nigdy jednak nie unikam rozmów, nawet z opozycją. Słuchając ludzi, dowiadujemy się, że mają coś ciekawego do powiedzenia. Każdy.

– Wsadziła Pani dwa lata temu kij w mrowisko, zajmując się ustawą o in vitro, żeby wysłuchać inwektyw pod swoim adresem?
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Nie, żeby coś poprawić. Nie można nikomu odbierać nadziei i prawa do posiadania dzieci. Musimy uczciwie powiedzieć, że na świecie żyje ponad cztery miliony ludzi z probówki i naprawdę są to świetne dzieciaki, które tworzą wspaniałe rodziny – niektórzy przecież mają już po dwadzieścia parę lat. Te dzieci są darem miłości. Mówię tu nie o fizjologii i nawet nie o psychologii, tylko o uczuciach.

– Bo miłość to...?
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Najpiękniejsze uczucie pod każdym względem. A ja wychowywałam się w domu pełnym miłości i w poszanowaniu dla nauki. Mój ojciec naukowiec wpajał mi, że nauka powinna odkrywać to, co dobre, i powinna być uczciwa. Miałam szacunek dla tego, co odkryła. Dlatego gdy Jarek Gowin pokazał swój projekt i rozpoczęły się dyskusje o in vitro, nie zgodziłam się z nim. I od tego się zaczęło. A nie dlatego, że sama miałam jakieś problemy z zajściem w ciążę.

– Jak szeptano w kuluarach?
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Nie wiem, co opowiadano. Może żałuję tylko, że nie mam więcej dzieci. Naprawdę nie myślałam o sobie, bo wtedy najchętniej by się nic nie robiło. Gdy się jednak czegoś podjęło, to nie można stchórzyć.

– Myślę, że odzywają się w Pani geny społecznikowskie. Prawnuczka prezydenta II RP i premiera reformatora nie mogłaby być tylko damą z towarzystwa, wydawać przyjęć na trawie w ogrodzie domu w Gołąbkach i pielęgnować kwiatów?
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Nie geny, ale prawdopodobnie wychowanie. Miałam to szczęście, że wychowałam się w rodzinie wielopokoleniowej i od każdego pokolenia coś czerpałam. Nas zawsze było w domu dużo i musieliśmy żyć tak, by było dobrze być razem. Szanowaliśmy siebie nawzajem, schodziliśmy sobie czasem z drogi, żeby nie naruszać niczyjej prywatności. Ale jako rodzina stanowiliśmy całość, gotowi walczyć o ideały.

– Kiedy spytałam o geny, miałam na myśli to, że ponosi się też odpowiedzialność za historię i jej kontynuację. Być może nie weszłaby Pani do polityki, gdyby nie było pradziadka Stanisława Wojciechowskiego – prezydenta?
Małgorzata Kidawa-Błońska:
No tak, był prezydentem – i to wiedziałam od dziecka. Ale dla mnie znacznie ważniejsze były opowieści o jego skromności, o tym, jak pomagał w domu, że palił w piecu, że nie lubił kożucha na mleku, czego wymagał, na co zezwalał. Z kolei drugi pradziadek Władysław Grabski świetnie grał na fortepianie, bardzo lubił romantyczną muzykę. I takim go widzę w wyobraźni: jak uderza w klawisze, a nie jak myśli, by uratować złotówkę. Zawsze chciałam nauczyć się grać, ale nie gram. Pradziadków to ja nie pamiętam – zmarli, zanim się urodziłam. Ale przypominam sobie prababcię Wojciechowską – umarła, jak miałam trzy lata. Zawsze siadała w ogrodzie, w takim ogromnym kapeluszu.

– Panią jednak wychowywali dziadkowie?
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Poświęcali mi dużo czasu, zwłaszcza babcia. Dziadek dużo pisał w pracowni. Można było do niego wchodzić tylko w określonych godzinach. I to była nagroda za to, że byliśmy grzeczni. Nagrodą też było przykrywanie mu nóg pledem. A już największa nagroda to wybranie mu fajki do palenia przy popołudniowej herbacie. Babcia natomiast malowała obrazy. Siedziałam u niej w pracowni, obserwując ruchy jej pędzla. Przeglądałam wtedy albumy, uczyłam się malarstwa, sztuki.

– Pani nigdy nie malowała?
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Nie, chociaż babcia uważała, że mam do tego zdolności. Przemalowałam kiedyś jej obraz, już prawie skończony. Miałam wówczas osiem lat. Na szczęście udało się go uratować. Ale burę dostałam straszną.

– Uchodziła Pani za grzeczną dziewczynkę, a tu taki eksces.
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Starałam się być grzeczna, lecz byłam chyba normalna. Kiedyś do babci przyjechała jej przyjaciółka ze Szwajcarii, z wnuczką. Miałam kolana całe w gencjanie, ręce brudne od owoców morwy. A ta dziewczynka w pięknej białej sukience, w lakierkach, kapelusiku. Patrzyłam na nią z zazdrością. Po wielu latach spotkałyśmy się. I ona mówi: „Wiesz, jak ja ci zazdrościłam, że możesz chodzić po drzewach?”. Każda z nas marzyła o czymś innym. Moje dzieciństwo było jednak bardzo szczęśliwe. Ten dom z okiennicami, który dawał mi absolutne poczucie bezpieczeństwa. To mi zostało do dziś – w naszym domu czuję się całkowicie bezpieczna, choć okiennic już nie ma.

– To babcia Zofia wywarła największy wpływ na Panią? Uczyła Panią samodzielności?
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Powtarzała, że kobieta musi być samodzielna, że nie wolno się poddawać, że musi być przygotowana na to, by pójść po swojego męża na Syberię i go stamtąd przyprowadzić. Jej matka przecież wielokrotnie wyciągała swojego męża z więzienia. Tamto pokolenie kobiet uczyło nas, że mamy być silne.

– A kiedy trzeba, iść za kimś w ogień? Poszłaby Pani w ogień dla Donalda Tuska?
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Poszłabym za własnym dzieckiem. Za rodziną – to taki pierwszy odruch. Za kimś obcym tylko wtedy, gdybym mogła go uratować.

– To i tak wymaga odwagi. Dumna jest Pani z siły swojego charakteru?
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Dumna jestem z tego, że udało nam się z mężem zrobić taki film, o jakim marzyliśmy – „Skazanego na bluesa”, o Ryśku Riedlu. Urodził się w tym samym domu co mój mąż. Poza tym jestem bardzo dumna ze swojej rodziny, z przyjaźni, jaka nas łączy, i że jest nam ze sobą dobrze. Syn, gdy miał 19 lat, powiedział: „Mama, wyprowadzam się”. Nie oponowałam. Rozumiałam, że taką ma potrzebę, że chce być samodzielny. Ja do siebie miałam największe pretensje właśnie o tę samodzielność – zabrakło jej w moim życiu. Prosto spod skrzydeł rodziców trafiłam pod skrzydła męża. Nie pomieszkałam ani chwili gdzieś sama. Nie chciałam więc Jaśkowi przeszkadzać – niech się uczy niezależności, odpowiedzialności za siebie, tego, że bałagan trzeba samemu posprzątać. Ale kilka miesięcy temu wrócił: „Chcę znowu z wami mieszkać”. Ma 22 lata, wygodniej mu jeszcze z rodzicami. I to też jakaś satysfakcja, że dobrze mu z nami. A mnie cieszy, że jest tu, w tym domu dla kilku pokoleń, gdy pracuje u siebie, montuje film, przygotowuje się do dorosłego życia.

– A Pani wie, gdzie jest i co robi? Naprawdę nie wywierała Pani na syna żadnego nacisku? Często matki cierpią na syndrom opuszczonego gniazda, trudno im sobie z tym poradzić.
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Nie, nie wywierałam, bo nie ma nic gorszego niż presja: masz być taki, a nie inny, masz robić to i to. Wielokrotnie miałam żal do mojego taty, że gdy przychodziłam do niego po radę, jak mam postąpić, odpowiadał: „Zrób, co uważasz”. Bardzo się wtedy wściekałam. Ale dziś wiem, że miał rację. Decyzje trzeba podejmować samemu, bo samemu bierze się za nie odpowiedzialność. Gdyby ktoś mi pomagał, winę mogłabym potem zrzucić na niego. Rozgrzeszanie siebie do niczego nie prowadzi.

– 28 lat temu też sama Pani podjęła decyzję?
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Pyta pani o moje małżeństwo? No tak, to już 28 lat. Kawał życia. I taki dobry. Spotkaliśmy się przez przypadek. A może tak właśnie musiało być? Moje urodziny, goście. Kolega przyprowadził znajomego. Długie włosy, broda, wąsy. Ja właściwie nigdy męża bez brody nie widziałam (śmiech). Był niezwykle opanowany, patrzył na ludzi z dystansem. Właśnie kończył szkołę filmową, przygotowywał swój film dyplomowy. A ja kończyłam socjologię, którą sobie wybrałam po długim namyśle. Zaczęliśmy rozmawiać. Jego pasje pochłaniały i mnie. Czytaliśmy to samo, lubiliśmy podobną muzykę. Blues do dziś nas uspokaja. Najpierw się zaprzyjaźniliśmy, a potem do tej przyjaźni doszły uczucia.

– To takie proste?
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Nic nie jest proste. Ojcu Janek się spodobał od razu. Mama się martwiła, że wyjdę za kogoś bez konkretnego zawodu. Ale wszystko dało się pokonać. A nam z roku na rok jest coraz lepiej. Wiele razy słyszałam, jak ktoś mówił: „No, potem to już może być tylko gorzej”. A ja: „Nie, lepiej tylko”. Nie zamieniłabym tych lat na żadne wcześniejsze. Jest między nami coś głębokiego, mądrego, coraz lepiej się znamy, lepiej rozumiemy. Poza tym bardzo dobrze nam się razem milczy. Taka cisza, siedząc obok siebie, to wspaniała sprawa. Można tak sobie być, czekając z radością, co będzie dalej. Mąż to mój najlepszy przyjaciel na całe życie.

– Ale nigdy nie zaznała Pani przyjemności budowania własnego gniazda? Bo wszystko było gotowe?
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Ależ ja bardzo długo budowałam własne gniazdo. Krok po kroku. Kiedy rodzice przeprowadzili się do nowego domu w ogrodzie, my zaczęliśmy ulepszać ten stary, po dziadkach. Na naszym domu odciśnięte są ślady wielu osób. W gruncie rzeczy jednak prowadzimy nudne, uporządkowane życie.

– I pewnie dlatego zaczęła Pani działać w soroptymistkach – organizacji charytatywnej, potem została radną i tak dalej?
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Z nudy? Nie, nie. Tylko chęci ulepszania, ale to już pani mówiłam. No i wyciągnęłam dla siebie naukę. Jestem bardziej pewna siebie – kiedyś byłam strasznie nieśmiała. Mam większy spokój wewnętrzny, większą tolerancję dla ludzi. Łatwiej podejmuję decyzje. I nie czuję już ciężaru zbawiania świata. Kiedyś myślałam, że jak coś się zawali, to przeze mnie. Teraz wiem, że przez innych także. Same korzyści.

– Mąż poparł Pani pomysł zostania posłanką?
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Zobaczył, że to wyzwanie. Startowałam z dalekiego 11. miejsca. Gdy się udało, wydaje mi się, że był ze mnie dumny.

– Pomaga Pani? Nakręcił klip podczas kampanii Donalda Tuska.
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Zrobił to nie dla mnie. Z Donaldem Tuskiem zna się dłużej niż ja. Ale polityka nie jest obszarem jego zainteresowań.

– Tylko sztuka? Niedawno dostał nagrodę na festiwalu filmowym w Gdyni za wspaniały film „Różyczka”. Ale złośliwi powiedzieli, że łatwiej mu, bo ma żonę blisko władzy.
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Ani mnie to nie dziwi, ani nie denerwuje. Widać muszą gadać, bo łatwiej wtedy przełknąć czyjś sukces. Tym bardziej że „Różyczka” jest doskonale przyjmowana na świecie, dostała nagrodę na festiwalu w Moskwie, Goa i wielu innych festiwalach. Ja widzę, jak mój mąż bardzo ciężko pracuje, jak siedzi przy biurku, pisze scenariusze, realizuje filmy. Mam świadomość, że zawsze mam gdzie wrócić. Przecież kiedy pradziadek Grabski chciał robić reformę, to nie dlatego, że pragnął być premierem czy ministrem skarbu. Ale tylko tak mógł osiągnąć swój cel. Potem wrócił na uczelnię, wykładał w szkole. Trzeba mieć miejsce powrotu – rodzinę, pracę, pasję. Wtedy można się zajmować polityką. Bo sama tylko polityka odrywa nas od życia, czegoś brakuje, traci się dystans do rzeczywistości. Ja zawsze mogę wrócić do filmu, mogę wymyślić dla siebie jeszcze coś innego.

– Ile razy w miesiącu jadacie wspólnie kolacje?
Małgorzata Kidawa-Błońska:
Codziennie. Nawet jeżeli wracam o 22, moi chłopcy na mnie czekają i jemy razem. To nasz święty czas. Kiedyś mój ojciec powiedział: „Bo ty jesteś takim smutasem”. Może za rzadko się uśmiechałam? Teraz uśmiecham się o wiele częściej. Gdy planuję z mężem podróże – to jedno z naszych marzeń. I przyszłość z wnukami. Przecież nasz syn za jakiś czas założy rodzinę. Może nawet i prawnuków doczekam?

Reklama

Rozmawiała Krystyna Pytlakowska
Zdjęcia: Olga Majrowska
Stylizacja: Wojtek Warzecha
Asystent stylisty: Maciej Budek
Makijaż: Paweł Bik
Fryzury: Adam Szaro
Produkcja: Anna Wierzbicka

Reklama
Reklama
Reklama