– Czym się różni przedrzeźnianie od parodiowania?
Maciej Stuhr: J
ak się brałem za parodiowanie, to ponieważ tkwiły we mnie resztki dobrego galicyjskiego wychowania, nigdy nie chciałem, żeby to było prześmiewanie i nawet jeżeli wychwytywałem jakieś słabostki moich „delikwentów”, to bardzo mi zależało, by te numery miały jakąś nić sympatii do tych bohaterów.

Reklama

– Parodia, jeśli chodzi o aktorstwo, jest najbliższa schlebianiu niskim instynktom, więc musi Pan być choć trochę złośliwy.
Maciej Stuhr:
Trochę.

– Panu zdarzało się ojca parodiować?
Maciej Stuhr:
Nie. Byłoby trudno, bo mamy sporo cech podobnych, z czego więcej prawdopodobnie jest nieuświadomionych, a widocznych, zwłaszcza na początku mojego grania. Rezygnowałem z takich środków, nawet gdy wiedziałem, że są one skuteczne. Więc parodiowanie nie wchodziło w grę.

– Pana ojciec mówił mi niedawno, że najbardziej go boli, jak widzi w Panu swoje błędy, że to on Pana nimi obdarzył swoim DNA. Pan jest w stanie te błędy wspólne dla Was obu wychwytywać?
Maciej Stuhr:
Nie zastanawiam się nad tym. Bo jednocześnie też coś innego mi na szczęście przekazał. To nawet nie tyle dotyczy aktorstwa, ile pewnych życiowych wyborów, postaw. Patrząc na swoje dzieciństwo i na nasze podobieństwa, mogę próbować czegoś unikać.

– Na przykład czego?
Maciej Stuhr:
Na przykład częściej bywać w domu, bardziej o to walczyć.

Zobacz także

– Czego jeszcze?
Maciej Stuhr:
Takiego zafiksowania na punkcie austriackiego porządku. To ewidentnie kojarzy mi się z ojcem, jego brak, a potem powrót i pierwsze słowa komentujące bałagan w domu. Teraz mam to samo: gdy wracam z dalekiej podróży i coś leży nie na swoim miejscu, to pamiętając dzieciństwo, nie komentuję.

– Czyli pedant walczy w Panu o prymat?
Maciej Stuhr:
To raczej ja walczę z pedantem w sobie. Z sukcesem.

– Mógł Pan nie być aktorem?
Maciej Stuhr:
To wymagałoby ode mnie jakiegoś…

– Heroizmu?
Maciej Stuhr:
Wysiłku, bo może poza dwoma dniami we wczesnym dzieciństwie, kiedy się zastanawiałem, czy przypadkiem nie być taksówkarzem, to jednak…

– Co takiego Pana uwiodło w zawodzie taksówkarza?
Maciej Stuhr:
Ponieważ lubię prowadzić samochód, to tak pomyślałem, że może to, przez chwilę…

– A dlaczego taksówkarz, a nie kierowca Formuły 1? I tu, i tu prowadzimy samochód.
Maciej Stuhr:
Ale wyścig Formuły 1 strasznie krótko trwa, a taksówkarzem można być cały dzień. W młodości nie przyszło mi to do głowy, ale dzisiaj myślę sobie, że miło jest być pisarzem.

– Nuda przeokropna, trzeba rano siadać nad pustą kartką, zapełniać ją robaczkami czarnymi.
Maciej Stuhr:
Może wieczorem jakoś lepiej to idzie?

– Ale imponuje Panu pisarstwo czy, nie daj Boże, ma Pan jakieś nienapisane książki w sobie?
Maciej Stuhr:
Książek nie mam, a z literaturą wiążą się moje tęsknoty i wstydy, dlatego że jestem człowiekiem nieoczytanym.

– Dlaczego?
Maciej Stuhr:
To mój kompleks. Rodzice gonili mnie do książek, mam pretensje, że nie gonili skutecznie.

– Może jest Pan mądry sam w sobie, nie musiał Pan przeczytać tych wszystkich książek?
Maciej Stuhr:
To mi brzmi jak jakaś hochsztaplerka… Jestem jedną z tych osób, u których każda kolejna przeczytana książka te kompleksy powiększa.

– To odradzam czytanie, kawał życia jeszcze przed Panem i w końcu się Pan targnie na życie z tego coraz większego kompleksu.
Maciej Stuhr:
Może się tak zdarzyć. I dlatego rozumiem na przykład ojca generała z mojego Krakowa rodzinnego, który zakazał wystąpień księdzu Bonieckiemu, bo rozumiem to uczucie wkurzenia, jak się wypowiadają mądrzejsi ode mnie. I też chciałbym im czasami zakazać wypowiadania się. Jak ktoś formułuje pewne myśli, które są i we mnie, a ja bym ich lepiej nie sformułował, to jestem bardzo zazdrosny. Ale nieśmiało się bawię w jakieś najdrobniejsze formy literackie, jestem felietonistą zacnego pisma „Zwierciadło” od trzech lat i to mi sprawia naprawdę sporo satysfakcji, a czasami z takiego głupiego felietonu potrafię bardziej być dumny niż z jakiejś roli, nad którą pracuję pół roku.

– Właściwie nie mógł Pan nie być aktorem, więc po co były te studia psychologii przed aktorstwem?
Maciej Stuhr:
Powodów było kilka. Ja jeszcze do połowy klasy maturalnej myślałem, że to się potoczy o wiele prościej, to znaczy PWST. Ale moi nauczyciele z liceum, mądrzy ludzie, zaczęli sugerować, czybym przypadkiem nie chciał czegoś fajnego postudiować, zanim zostanę aktorem. I tutaj mi się przypomniała tradycja Stuhrowa, gdzie w zasadzie wszyscy przeszli przez UJ, i sobie pomyślałem, że ona nie jest znowu taka głupia. A ponieważ miałem od dzieciństwa hopla na punkcie oskarżeń o nepotyzm, to doszedł jeszcze fakt, że wtedy ojciec był rektorem i to faktycznie byłoby niezręczne, a nie chciałem się przeprowadzać do innego miasta. No i stąd ta decyzja. Nigdy nie miałem ambicji zawodowych, żeby zawód psychologa uprawiać.

– Dlaczego nie?
Maciej Stuhr:
Mimo że lubię rozmawiać z ludźmi i czasem też mam wrażenie, że ludzie lubią mi się zwierzać, to nigdy nie czułem się predestynowany do tego, żeby dawać komuś porady. We „Władcy Pierścieni” znalazłem wspaniałe zdanie, że rada to niebezpieczny przyjaciel. Jak mnie ktoś prosi o radę, to zawsze jestem sparaliżowany. Więc psycholog to chyba nie jest dla mnie zajęcie.

– Wyobraża Pan sobie czasem siebie nie jako aktora, tylko kogoś, kto musi coś, na przykład rękami, zrobić konkretnego?
Maciej Stuhr:
Żeby „u podstaw”, żeby coś pożytecznego…

– Cokolwiek.
Maciej Stuhr:
Czasem myślę o tym, że niezrozumiała jest atencja, jaką się przykłada do mojego zawodu, że ludzie teraz będą czytać w VIVIE!, co ja tam myślę o czymś…

– Jakiś tam młody Stuhr…
Maciej Stuhr:
A ja najczęściej nie wiem, co myślę… I ktoś to czyta. Wydają mi się co najmniej zabawne te wszystkie nasze mądrzenia się. I jedynym, w moim przekonaniu, wentylem, gdzie mam jakąś namiastkę sensu, jest działalność charytatywna – pro publico bono.

– Czyli co na przykład?
Maciej Stuhr:
Jak oddałem szpik i uratowałem dziecko, to po pierwsze, była to przygoda mojego życia. Nie potrafię w słowa specjalnie ubrać tego, co wtedy człowiek czuje. Jednocześnie, skoro to byłem ja, media to nagłośniły, „pudelki” napisały. W dniu, w którym poszedłem do „Dzień dobry TVN” z tą dziewczynką, 1200 osób zapisało się do bazy szpiku! To jest dla mnie taki wymierny efekt popularności, że ja sobie śmiało mogę powiedzieć: Może miało sens zagranie w „Poranku kojota”, że to dało taki efekt? Zresztą to była jakaś abstrakcja! Niepojęta, bo stosunek wkładu do efektu jest po prostu niewspółmierny. W zasadzie poświęciłem temu niewiele więcej czasu i energii niż na nasze spotkanie do VIVY!, z sesją włącznie.

– A życie było uratowane.
Maciej Stuhr:
I gdzieś tam mi się cały czas kołacze sekwencja z Talmudu o tym uratowanym jednym życiu.

– A Pan jest imprezowicz?
Maciej Stuhr:
Na co dzień wiodę spokojne życie, czasami za spokojne, ale z moim teatrem bardzo dużo jeździliśmy po świecie i wtedy jest wesoło, tam można odreagować spokojne życie, bez udziału zbędnych świadków z aparatami fotograficznymi na przykład.

– Kiedy jest dobra zabawa?
Maciej Stuhr:
Do zabawy muszą być ludzie dobrzy, życzliwi.

– I którzy pomogą wrócić do domu?
Maciej Stuhr:
Tylko w jakichś ekstremalnych przypadkach czasami trzeba pomóc, ale musi być wesoło, śmiechom i żartom nie ma końca.

– I w tej dobrej zabawie Pan musi przewodzić, ma Pan takiego – nomen omen – wodzirejskiego ducha?
Maciej Stuhr:
Miewam takie „występy”, ale nie jest to warunek sine qua non. Jeżeli ktoś inny to robi udanie, to ustępuję pola. O aktorach można różne rzeczy powiedzieć, ale trzeba im przyznać, że potrafią się bawić i dość dobrze układają klocki z anegdot, i są bawidamkami. Problem był wtedy, jak kręciliśmy film „Testosteron” i spotkało się siedmiu bawidamków, a żadnych dam.

– Jak wybrnęliście z tego, no bo ktoś musiał się okazać samcem alfa?
Maciej Stuhr:
To była tragedia! Opowiedzieć wtedy najlepszy dowcip to było najgorsze, co ci się mogło przytrafić, bo to wywoływało jedynie nienawiść wśród interlokutorów! Poza tym po dwóch tygodniach zdjęć zostały opowiedziane już wszystkie dowcipy i anegdoty.

– Ale jaki był wynik tego starcia gigantów, kto był samcem alfa?
Maciej Stuhr:
Każdy się okopał w swoich twierdzach. Jakby się każdego popytać, to każdy miałby argumenty na swoją korzyść.

– Borys Szyc uchodzi za najbardziej upartego w swojej samczości samca alfa…
Maciej Stuhr:
Borys jest świetnym wodzirejem, potrafi opowiadać bardzo zabawne rzeczy, jest pełen energii i nie wylewa za kołnierz, więc jest uroczym partnerem do wszelkich uciech.

– A Pan gdzie wylewa?
Maciej Stuhr:
Bywają momenty, że też potrafię być uroczym partnerem, przynajmniej mam taką nadzieję. Jak wypiję trochę za dużo, to mi się włącza mechanizm samokontroli, z moją żoną nazywamy to „Mister Smile”, czyli jak zaczynam się uroczo uśmiechać i przestaję mówić, to wiem, że jakiekolwiek słowo byłoby absolutną kompromitacją. I wychodzę, zapalam lampkę na ołtarzu starej prawdy, że lepiej milczeć i wydać się głupim, niż się odezwać i rozwiać wszystkie możliwości.

– Więc jak się spotka Pana z przyklejonym uśmiechem…
Maciej Stuhr:
…to jest duże prawdopodobieństwo, że…

– Że zgon bliski. A dlaczego właściwie nie jest Pan alkoholikiem?
Maciej Stuhr:
A powiedziałem, że nie jestem?

– To choroba aktorów, szewców, hydraulików, dziennikarzy…
Maciej Stuhr:
Niestety, alkoholizm jest ogromnym problemem w tym zawodzie, bo to najprostszy sposób na odreagowanie. Jak się przychodzi po takim przedstawieniu jak „Apolonia” czy chociażby „Boska”, jest godzina 23., 24. po prostu nie ma ludzkiej siły…

– Domownicy nic nie rozumieją…
Maciej Stuhr:
I nie ma ludzkiej możliwości, żeby się położyć spać i spokojnie zasnąć! Człowiek się musi tak wcześniej nakręcić, żeby eksplodować o tej godzinie 20., że potem to musi trochę potrwać. Więc najprostszym systemem jest lufa, co jest ogromną, złudną pułapką, bo człowiek, co prawda, zaraz zaśnie, ale się natychmiast obudzi w jakimś dygocie. Prawda jest taka, że w tym środowisku się strasznie pije, jesteśmy ponad średnią.

– Pan jak sobie z tym daje radę?
Maciej Stuhr:
Stawiam sobie jakieś ograniczenia, wiem, że nie mogę się temu poddać, bo mam jakieś skłonności do nałogów i jeżeli bym puścił lejce, to nie wiem, gdzie bym był teraz albo za parę lat.

– Może osiągnąłby Pan wyżyny artystycznego wyrazu? To czasami szło w parze.
Maciej Stuhr:
Są też takie teorie, ale one są bardziej niepokojące, bo często tylko temu człowiekowi się wydaje, że jest świetny. Aczkolwiek pamiętam swoją pierwszą warszawską rolę – to był Chlestakow w „Rewizorze” w Teatrze Dramatycznym, u boku pana Janusza Gajosa. Moja postać, wzięta za wysokiego petersburskiego urzędnika, upija się na balu i zaczyna opowiadać, że zupa przyjechała w rondlu okrętem wprost z Paryża. I ja, nauczony takiego krakowskiego sznytu, że wszystko trzeba zanalizować, czułem się coraz bardziej zagubiony w tych wszystkich opisach, co ten chłopak tam wygaduje i dlaczego. A premiera się zbliżała. I pamiętam taką próbę, że po prostu walnąłem setę i poleciałem, zacząłem biegać po krzesłach, stołach.

– Po secie?!
Maciej Stuhr:
No, po dwóch. Ale na tyle byłem jeszcze przytomny, że po prostu to zapamiętałem i od tego czasu mogłem to powtórzyć już bez wspomagaczy.

– Pan jest tym aktorem, który myśli, że będzie jakaś „rola życia”?
Maciej Stuhr:
Nie.

– Piękna, zdecydowana odpowiedź.
Maciej Stuhr:
Odkąd spotkałem tego naszego ufoludka Warlikowskiego, to wiem, że absolutnie nie o to chodzi. Nie sztuką jest zagrać Hamleta, tylko sztuką jest wymyślić, co się chce ludziom powiedzieć.

– A wtedy nie ma roli życia.
Maciej Stuhr:
Są role, do których tęsknię. „Anioły w Ameryce” to jest przedstawienie, którego nie mogę przeboleć, i tego, że sytuacja finansowo-towarzyska nie pozwala grać tego spektaklu. Kilkoro z nas w tym spektaklu zagrało role życia, myślę, że i Andrzej Chyra tam był bliski roli życia, i Majka Ostaszewska była blisko, i jeszcze kilka osób.

– Córka rośnie, ma już 11 lat. Ma Pan dla niej wymarzony przez siebie los?
Maciej Stuhr:
Nie. To jest coś tak cennego, co dostałem od moich rodziców, taka wolność i obowiązek wymyślenia siebie bez tych ich marzeń.

– A gdyby za parę lat Pańska córka zakochała się w aktorze birbancie, pijaku…
Maciej Stuhr:
…koledze, rówieśniku tatusia…

– Takim Karolaku, na przykład… Co przeżywałby Pan wtedy?
Maciej Stuhr:
Myślę, że to by było dość ciężkie.

– Będzie Pan tatusiem pilnującym?
Maciej Stuhr:
Praktyka podpowiada, że nie ma to żadnego sensu. Tylko to z drugiej strony tak silny, atawistyczny mechanizm, że trudno też siebie od tego powstrzymywać. Dlatego dzisiaj, kiedy jeszcze jestem tuż przed okresem dojrzewania mojej córki, jestem wciąż szczęśliwym teoretykiem w tej sprawie i co pokaże praktyka, to nie śmiem mniemać.

– Chciałby Pan mieć więcej dzieci?
Maciej Stuhr:
Bardzo, myślę, że to jest najlepsza inwestycja na starość.

– Bzdury, nie czyta Pan w gazetach o rodzicach wywalanych do komórek?
Maciej Stuhr:
Dobrze, ale im więcej tych dzieci będzie, tym większa szansa, że ktoś się zlituje.

– A pomijając chciwość i litość, to po co te dzieci?
Maciej Stuhr:
Albo ktoś to lubi, albo nie. Ja uwielbiam. Cały czas jednak czuję w sobie takiego dzieciaka i dzieci to natychmiast wyczuwają i wiedzą, że będę się chciał z nimi bawić. Nawet cynicznie mogę powiedzieć, że to w moim zawodzie jest szalenie ważne.

– Bo i wy się w coś bawicie, musicie coś udawać, tak jak dzieci?
Maciej Stuhr:
Przecież najlepszymi aktorami są dzieci w piaskownicy. Jak one wchodzą w rolę wojskowego, sprzedawczyni albo lekarza, to po prostu nie ma wtedy nic innego!

– To ile Pan chciałby mieć dzieci?
Maciej Stuhr:
Trójkę albo czwórkę. Warto się jednak spytać tej drugiej strony.

– Szczególnie jak potem wyjeżdżamy w delegacje wielomiesięczne. Pan wyjeżdża, prowadzi wiele imprez…
Maciej Stuhr:
Żyję z tego, szczerze mówiąc. Konferansjerka, którą lubię, daje mi różnego rodzaju satysfakcje, w tym finansową, to znaczy nie muszę aktorstwem na przykład zarabiać na życie, to jest niesłychanie ważne i rzadkie.

– A to nie jest poniżające dla aktora zajęcie?
Maciej Stuhr:
Może bywać, zależy od imprez, oczywiście.

– Pamięta Pan jakieś takie swoje poniżenie?
Maciej Stuhr:
Byłem na jakimś firmowym bankiecie, mówiłem swoje starsze monologi kabaretowe i ze strony trochę wstawionej publiczności słyszałem: „Znamy!”, „Już było!”. I wtedy pomyślałem: Kurczę, co ja tu robię?

– A zdarzyło się Panu na takiej konferencji mieć takie tożsame z aktorstwem poczucie, że „dobrze” się dzieje?
Maciej Stuhr:
Ale jeszcze bardziej niż na scenie! Są momenty „lotu”. Kiedy wysiadł dźwięk w Sali Kongresowej, gdzie prowadziłem kabareton, i przez 20 minut, jak oni go naprawiali, to ja coś improwizowałem, biegając po całej sali bez mikrofonu, dla dwóch tysięcy ludzi, gadałem po prostu totalne bzdury, ale ku uciesze gawiedzi – to był moment jakiegoś „pierdolnięcia” z góry! Nie do wymyślenia, nie do spisania, coś, co się zrodziło tu i teraz i się zaczęło „dziać”, aż było żal schodzić z tej sceny, kiedy naprawili dźwięk.

– Pan lubi grać z ojcem?
Maciej Stuhr:
To jest jednak strasznie dziwne.

– Czym się różni od gry z obcym aktorem?
Maciej Stuhr:
Wtedy maksymalnie wychodzi poziom idiotyzmu tego zawodu i tej strasznej fikcji. Choćby nie wiem jak mój ojciec genialnie zagrał, i choćbym nie wiem jak ja genialnie zagrał, to patrzymy sobie w te oczy, które tak dobrze znamy, i wiemy, że to jest po prostu mistyfikacja. To jest potwornie obnażające. Widziałem to i czułem, ale on też. Miałem ochotę powiedzieć mu wtedy: Tato, co ty gadasz?!

Reklama

Rozmawiał Piotr Najsztub
Zdjęcia Samanta Stuhr i Maciej Puczyński
Koncepcja sesji Samanta Stuhr
Stylizacja Jola Czaja
Asystentka stylistki Magda Smus
Charakteryzacja Paweł Bik
Rekwizyty Piotr Czaja i Hubert Massalski
Produkcja sesji Ela Czaja
Współpraca Ula Szczepaniak

Reklama
Reklama
Reklama