– Malarka, a postanowiła Pani robić wywiady?
Joanna Sarapata:
Nie zmieniam się w dziennikarkę. Zaproponowano mi prowadzenie w telewizji programu o sztuce. Moja pierwsza reakcja? „Nikt nie będzie tego oglądał!”. Ale potem pomyślałam, że mogę rozmawiać o sztuce życia. I tak powstał autorski program. Zapraszam do Polsatu w każdy wtorkowy wieczór. Spotykam się z ludźmi, jak artysta z artystą. Mamy sobie dużo do powiedzenia. Robię te wywiady dla kobiet. Żeby wiedziały, że wszystko jest możliwe

Reklama

– Że mogą być szczęśliwe? Pani jest?
Joanna Sarapata:
Przy wszystkich życiowych zakrętach – bywam, pozwala mi na to mój charakter. Niedawno rozmawiałam z Wojtkiem Jagielskim, miałam taką refleksję: „To niesamowite, wciąż masz tę samą żonę, a ja w tym czasie już dwóch mężów. Mówi się po francusku, że »nigdy dwa bez trzech«”, więc i trzeci też pewnie będzie. Na co on odparował: „No tak, ale ty, Joanno, nie znasz tej głębi związku”. Kto powiedział, że herbata w filiżance smakuje lepiej niż w szklance? Tak naprawdę nikt nie rozsądzi, że któreś z nas ma lepiej niż drugie. Nie ma reguł. Bywam szczęśliwa.

– A zakochana?
Joanna Sarapata:
Teraz jestem zakochana. Och, najfajniejsza w relacji jest faza zakochania. Staram się z niej nie wychodzić.

– Gra warta zachodu?
Joanna Sarapata:
Owszem. W pewnym wieku zdajemy sobie sprawę, że to jest najcudowniejszy czas. Będę się starała być zakochana jak najdłużej, najlepiej przez kilka najbliższych lat. Nie mieszkać z nim i tęsknić. Simone de Beauvoir i Sartre przez 50 lat tworzyli najsłynniejszą parę intelektualistów XX wieku. Każde miało swój apartament. Spotykali się tylko, by zainspirować się nawzajem, pogadać i żeby było trochę miłości i seks. Ich historia miłosna jest dla mnie fascynująca, inspirująca.

– Sartre przekonywał de Beauvoir: „Będziemy ze sobą do końca. To jasne. Ale przecież jesteśmy w naszej miłości wolni”. O to chodzi?
Joanna Sarapata:
Żadnego faceta już w domu nie chcę. Bo i po co? Czekajmy na telefony. To jest cudownie ekscytujące. Najlepsze, co człowiek zdobywa z latami, to cierpliwość i pokora.

Zobacz także

– A co z latami traci?
Joanna Sarapata:
Jovan, mój dziewięcioletni syn, ostatnio mówi: „Mama, chcę, żebyś tak wyglądała”, i pokazuje mi Paris. Jakąś Paris…

– …Hilton?
Joanna Sarapata:
Tak (śmiech). Ale on nie wie, kto to jest. Chce, żebym była taka szczupła. Niemożliwe.

– A to dlaczego? Przecież „wszystko jest możliwe”, pamięta Pani?
Joanna Sarapata:
Niech pomyślę. Mając 40 lat, ważyłam 53 kilo. W mini chodziłam ostatnio ze 12 lat temu. Dziś? Chyba nie. Ale jestem bardzo kobieca. Pokazać bieliznę?

– Wpisuje Pani w życie prowokację?
Joanna Sarapata:
Jestem kobietą, więc zawsze będę prowokowała mężczyzn. W emocjach mogę być jak dziewczynka. Oszukiwałabym, mówiąc, że zmieniająca się z upływem lat fizyczność trochę nie przeszkadza. W gazetach pokazują młodziutkie panienki. Chcąc nie chcąc, wszystkie marzymy, by nie mieć żadnych zmarszczek. A mężczyźni wcale tak na to nie patrzą. A przynajmniej zakochani mężczyźni. Maluję różne kobiety. Fajnie, jak mają ciało, bo wtedy jest co malować. A kompleksy mają i grube, i chude.

– Kiedy poczuła się Pani dobrze ze sobą jako kobietą?
Joanna Sarapata:
Miałam kompleksy, że mam za szczupłą talię, za dużą pupę. A rodzice mówili: „jesteś śliczna”. To ważne, żeby mówić dzieciom, jakie są ładne, mądre. Pamiętam, jak tata powtarzał: „Masz piękne stopy, piękne ręce”. Zaczęłam rozglądać się wokół, porównywać, poczułam się pewniej. A potem poczucie wartości budowali mężczyźni. Choć nie zawsze ci zauroczeni mówią: „Ależ ty masz piękne oczy” – wstydzą się (śmiech). Oni tylko patrzą. Ale jak patrzą!

– Pani miała szczęście do barwnych mężczyzn. Pierwszy mąż – pilot samolotów. Drugi oświadczył się po dwóch dniach znajomości. Młodszy o parę lat, wtedy wzięty aktor. Widzę ten błysk. Teraz też jest w Pani życiu ktoś młodszy?
Joanna Sarapata:
Tego nie będziemy pisać.

– Bo? Ma Pani taką skłonność…
Joanna Sarapata:
…nie, nie, nie, to chyba oni ją mają. Ja chciałabym kogoś starszego, szpakowatego, kto się mną zajmie. A przychodzą młodsi. Z Jarkiem (Jakimowiczem – przyp. red.) jestem rozwiedziona. Nie chcę o tym mówić. Nastał nowy etap życia. Nowe mieszkanie, ciuchy. Nowe ulice, samochód. Nowa miłość. A zaraz będzie nowe miejsce zamieszkania (śmiech).

– Obcokrajowiec? Przyjechała Pani po latach rok temu do Polski i już Panią gdzieś gna? Kobiety przeważnie chcą mieć swoje miejsce, dom. A Pani?
Joanna Sarapata:
Niespodzianka, tym razem rozpakowałam wszystkie walizki. Znalazłam cudne miejsce do życia. Miasto, ale totalnie w lesie. Pierwszy raz od 30 lat jest mi w Polsce dobrze. Zatrzymałam się na chwilę. Nie chodzę na bankiety, nie spotykam się z ludźmi, którzy mnie nie interesują. Organizuję swoje wystawy, wernisaże i jeżdżę to tu, to tam. Spokojnie żyję, choć jestem cygańską duszą. Wszędzie mi dobrze i wszędzie mi źle. Zauważyłam, że co sześć lat zmieniam niemal wszystko. Mam dosyć miejsca, nudzę się. Dla dzieci to fantastyczne doświadczenie. Moi synowie są jak dzieci dyplomatów. Starszy, Christophe, 20-latek, mieszka sam, kończy studia we Francji. Zna cztery języki i jest totalnie otwarty. Studiował rok w Barcelonie, drugi w Londynie, trzeci we Francji. Nie wie jeszcze, gdzie będzie mieszkał.

– Czy to Pani cygańskie życia nie zawiera w sobie niespełnienia? Nie przynależy Pani do żadnego z miejsc.
Joanna Sarapata:
A po co mam przynależeć? Jestem człowiekiem wolnym. Dlaczego mam przynależeć do mieszkania na jakiejś ulicy i spędzić w nim całe życie? Utkwiła mi w pamięci rozmowa z konsjerżką z Barcelony. Po 20 latach spędzonych w jednej kamienicy miała niebawem przejść na emeryturę. Wracała w rodzinne strony. Ja przez ten czas żyłam w Paryżu, Saint-Tropez, Warszawie, Nowym Jorku. Ona na jednej klatce. O nie, nic mnie nie uwiąże, to nie ja należę do galerii, tylko ona do mnie. Mam dom w Polsce, Francji, Hiszpanii. A jutro może zamieszkam w Pekinie, Moskwie czy Tel Awiwie? Kto to wie?

– Dzieci nigdy na te Pani przeprowadzki nie protestowały?
Joanna Sarapata:
A na co? Kiedy się wyprowadziłam z kraju, Jovan miał rok. Dziś mówi perfekt po katalońsku, hiszpańsku, polsku. Całe życie marzył o Polsce. Jak on się tu ze wszystkiego cieszy. Ostatnio mówił: „Bóg to chyba lubi Hiszpanię? Bo pewnie lubi też piłkę nożną. A nasza Barca tak dobrze gra, że w nagrodę Bóg dał nam palmy i słońce”. Takie ma teraz wizje (śmiech). Ale jeżeli się znów przeprowadzę, to on bez dramatów i pytań będzie ze mną.

– To Pani zawsze rządziła w domu?
Joanna Sarapata:
Gdy mieszkaliśmy w Hiszpanii, te role dziwnie się wciąż zmieniały. Starszy syn mówił, że to on rządzi. Wtedy Jovan wszczynał bunt, a Christophe odpowiadał: „Ty rządzisz rybkami i kotami”. No a kiedy „Titi” wychodził z domu, młodszy oznajmiał: „No, to teraz ja tu rządzę!”. I nie miałam wyjścia. Broniłam się, pytając: „Kto, do licha, przynosi kasę do domu?”. Odpowiadał: „Ty, ale…”. To chyba naturalne, że każdy facet chce rządzić. Sprzątanie ja, zakupy ja (śmiech). Chcieli się czuć mężczyznami i tak się czuli.

– Dzieci Panią, artystkę, męczyły?
Joanna Sarapata:
Patrzę na Jovana i już jestem zmęczona. Ma taką ilość energii. Zastanawiam się, skąd? Ale mama mówiła, że byłam taka sama. Najgorsze, że kiedy maluję, on wchodzi do mojego atelier ze swoją sztalugą i też maluje. Bierze wszystkie moje kredki. Schmincke, stara niemiecka firma, są najlepsze. A jedna kosztuje pięć euro, sprowadzam je z Francji (śmiech). I sięga po ogromne deski. To nie są malutkie rysuneczki, kredka idzie na raz. Kiedyś cholera mnie brała. Ale jak zobaczyłam, jakie kolory mu wtedy wychodzą, przestałam się wściekać. Zapytano go w szkole, co lubi najbardziej. Powiedział: „Malować”. Robi to cudnie. I jak mam go nie wspierać?

– Jak Panią rodzice. Kiedy drugi raz z rzędu oblała Pani na ASP, nie żądali rezygnacji z marzeń, tylko wysłali Panią na kolejny egzamin, do Paryża.
Joanna Sarapata:
Malowałam od małego. Bardzo chciałam iść na projektowanie mody. Kiedy dorastałam w Polsce, było tak szaro. Jeździłam z rodzicami do Paryża, Stanów, miałam 14 lat i tyle pięknych rzeczy widziałam. Zaczęłam chodzić do kółka plastycznego. Właściwie zapisał mnie do niego przyrodni brat. I nagle okazało się, że to mi się strasznie podoba.

– Już wtedy były to akty?
Joanna Sarapata:
No tak. Tam siedziała rozebrana baba i trzeba ją było malować.

– Rodzice patrzyli zgorszeni?
Joanna Sarapata: Miałam bardzo mądrych rodziców. Czy w muzeum zamknie pani dziecku oczy przed Modiglianim i każe patrzeć tylko na pejzaże? Nie. Moi synowie od zawsze patrzyli na akty. Wiszą wszędzie w domu. A jak wychodzę spod prysznica, nie zawijam się po sam czubek głowy ręcznikiem. Bywa, że przejdę, jak mnie Bóg stworzył. Czasami się zakryję (śmiech). Ale akty? Nie chciałabym razem z Jovanem oglądać scen erotycznych w filmie, ale to jest sztuka.

– Dom może mieć Pani wszędzie. Bez czego go sobie Pani nie wyobraża?
Joanna Sarapata:
Wyszłam z domu, gdzie miniony dzień obgadywało się zawsze z bliskimi przy stole. Tata nauczył mnie tego, że musi być choć jeden wspólny posiłek i rozmowa. Gdy nie ma komunikacji, nie ma dialogu. Bez dialogu brak jest zaufania. Bez zaufania nie ma niczego. Na szczęście Jovan ma do mnie tyle pytań (śmiech).

– Znajduje Pani czas na malowanie? Podobno kiedyś po koncercie powstały trzy akty w ciągu nocy? To takie proste?
Joanna Sarapata:
Wena. Człowiek, który tego nie przeżył, nie zrozumie. To jest jak narkotyk, imperatyw – muszę wziąć pędzel do ręki i malować. Czytałam, że Picasso, kiedy zaczęła się druga wojna światowa, w swoim paryskim mieszkaniu w „Siedemnastce” przez pół roku w ogóle nie tknął pędzla. Bo depresja nawet takim jak on się zdarza. W Hiszpanii miałam wenę. Tam świeciło słońce, widziałam wokół nasycone kolory. Niewiele teraz maluję. Szukając natchnienia, oglądam filmy. Bo kiedy chodzę po warszawskich ulicach, nic mnie nie pobudza. W Paryżu siedzę sobie w Café Deux Magot na bulwarze Saint-Germain i mijające mnie kobiety, czy będzie to dama, czy prostytutka, czarują. W Warszawie to się nie zdarza, bo choć Polki są piękne, nie ma miejsca, gdzie można patrzeć na przechadzający się kolorowy tłum. Czekam, aż to się zmieni. Ale nie jest tak źle. Odnajduję inspirację w rozmowach o sztuce życia. W wywiadach z Rossy de Palmą, hiszpańską aktorką znaną z filmów Almodóvara – „Kika”, „Kwiat mego sekretu”. Z samym Pedrem, genialnym reżyserem. Braćmi Wachowskimi. Z aktorem Gérardem Depardieu. Znaną fotografką Christine Spengler. Robiła zdjęcia na wojnach całego świata – w Czadzie, Irlandii Północnej, Kambodży, Kosowie, Afganistanie, Iraku… Zapraszają mnie do swoich domów.

– To sztuka. Sforsować takie drzwi.
Joanna Sarapata:
Moje życie składa się z niezwykle szczęśliwych zbiegów okoliczności. Bo jak to inaczej nazwać?
W latach 90. pracowałam w Saint--Tropez u Cartiera. Pewnego dnia do butiku, ze złamaną nogą w gipsie, wszedł John Reid. Słynny menedżer gwiazd, wtedy Eltona Johna. Chciał kupić ileś tam złotych zegarków. „Nie umiem sejfu otworzyć”, powiedziałam. A on na to, że taki sam ma w domu i pomoże. Na ścianach wisiały moje obrazy. „Podobają mi się. Skąd one są?”, zapytał. „To moje”, wydukałam. Kupił je. Elton ma je na ścianie. Różne rzeczy działy się w moim życiu przez taki przypadek. Piszę książkę, bo chcę opowiedzieć, że wszystko jest możliwe, naprawdę wszystko.

– Zarówno dobre, jak i złe.
Joanna Sarapata:
Dziś wiem, że trzeba szanować, co się ma. Iść do przodu, ale cieszyć się tym, co niesie życie. Wspaniałym mężem czy dziećmi. I nie chcieć wciąż od innych więcej. Co najwyżej od siebie. Nie widzieć świata w czarnych barwach. Bo najgorsze to doceniać coś, kiedy już się to straci. Mówiłam już kiedyś, że gdy mieszkałam w Hiszpanii, zostało sprzedanych 100 moich obrazów, za które nie dostałam grosza? Wygrałam wszystkie procesy, sprawę kryminalną. Raz nawet broniłam się sama i po hiszpańsku. Teraz czekam, aż adwokaci wyciągną pieniądze. Jestem spokojna. To będzie niespodzianka od losu. Poznałam w swoim życiu chyba wszelkie odcienie kłopotów i już nie chcę poznawać innych. A było bardzo ciężko. Sama, z dwójką dzieci, w obcym kraju. Musiałam przeżyć tak wiele, łącznie ze zdradą, rozwodem. Wyjść z luksusu. Przez kilka miesięcy mieszkałam w hotelu. Ci, którzy mieli za niego zapłacić, oszukali. Mówi się, że co nas nie zabije, wzmocni. Wierzę w to. Co nie zniszczy, wzbogaci. Ludzie widzą blondynkę, a ja już zapomniałam być głupia. To jest moja sztuka życia. To jak? Mam czym się podzielić?

Reklama

Rozmawiała Monika Kotowska
Zdjęcia Robert Wolański
Stylizacja Jola Czaja
Makijaż Gonia Wielocha/Helena Rubinstein
Fryzury Łukasz Pycior/D’vision Art
Produkcja sesji Ewa Kwiatkowska
Asystentka produkcji Jagna Wróblewska

Reklama
Reklama
Reklama