– Po dwóch latach rozstałaś się z Mariuszem Trelińskim…
Edyta Herbuś:
Nie jesteś pierwszą osobą, która porusza tę kwestię. Powtórzę po raz ostatni, że nie zgadzam się na to, żeby moje życie prywatne było tematem publicznych dyskusji.

Reklama

– Czego się dowiedziałaś o sobie przez te dwa lata?
Edyta Herbuś:
A dlaczego ograniczasz moje refleksje do dwóch lat? To prawda, że ostatni czas był bogaty w nowe doświadczenia, bo mocno zaangażowałam się w naukę aktorstwa, a warsztaty, na których pracowałam w Londynie, Rzymie i Los Angeles, pozwoliły mi skonfrontować się na scenie z aktorami z całego świata. Nauczyłam się nowych technik pracy nad wydobywaniem emocji i okazało się, że całkiem nieźle odnajduję się w scenach komediowych. W ostatnim czasie przekonałam się również, że przekraczanie trzydziestki odbywa się bezboleśnie, w przeciwieństwie do ogólnie przyjętego stereotypu. Data 26 lutego 2010 roku to były urodziny jak każde inne, może tylko pretekst do huczniejszego świętowania. Okazało się również, że pokora to moje drugie imię.

– Co masz na myśli?
Edyta Herbuś:
Właśnie po raz trzeci zostały przesunięte zdjęcia do filmu, w którym mam zagrać. Casting do tej komediowej roli wygrałam ponad rok temu. Szczerze mówiąc, pełna zapału i nowych pomysłów po odbytych warsztatach odliczałam dni rozpoczęcia pracy przy mojej pierwszej poważnej roli w produkcji fabularnej. Świetny reżyser, zacna obsada. Byłam podekscytowana tym nowym wyzwaniem i trochę zawiedziona przy kolejnych zmianach daty rozpoczęcia zdjęć. To normalne w branży filmowej. Tu się czeka: najpierw na zaproszenie do castingu, potem na decyzję, na start produkcji, następnie na wejście na plan, a ostatecznie na uroczystą premierę.

– Jak sobie z tym radzić?
Edyta Herbuś:
Mój lekarz ajurwedyjski ma dość oryginalną definicję dystansu: „W życiu ważne jest, żeby zdrowo siknąć z rana i dobrze się bawić”. Tej zasady się trzymam.

– Od dawna się tego trzymasz?
Edyta Herbuś:
Dwadzieścia lat na parkiecie to wystarczająco długo, żeby się zahartować. Jestem przyzwyczajona, że droga do celu czasem wymaga nie tylko ciężkiej pracy, ale też wyrzeczeń i cierpliwości. Na moją mistrzowską S-klasę w tańcu pracowałam przecież 16 lat, trenując po kilka godzin dziennie. Wiesz, jak wygląda na przykład obóz taneczny? Ja na swój pierwszy pojechałam, gdy miałam 11 lat i przez następne prawie 20 schemat zawsze wyglądał tak samo: śniadanie, trening, obiad, trening, kolacja, trening… i jeszcze praktix do północy.

Zobacz także

– Co to jest „praktix”, na Boga?
Edyta Herbuś:
Taki „niby-turniej” ze wszystkimi parami na parkiecie. Wracając do treningów, za każdym razem analizujesz najmniejszy krok i powtarzasz go 17 tysięcy razy z rzędu, dopóki twoje ciało nie zakoduje właściwego mechanizmu. Na przykład: zanim postawisz krok prawą nogą w rumbie, najpierw musisz za pomocą rotacji obciążyć lewe biodro, wciskając w parkiet stopę, pamiętając przy tym o wydłużonym kręgosłupie, schowanym brzuchu i kości ogonowej, ściągniętych żebrach, wyciągniętej prawej stronie ciała, opuszczonych ramionach, starannie wykańczających ruch dłoniach. Bawisz się naprawdę świetnie, ale palce masz zdarte do krwi, stopy opuchnięte, połamane paznokcie, mokre od potu ubranie, obtartą pachę i prowadzisz właśnie tego dnia szóstą wojnę światową z partnerem. Dlatego kiedy ktoś rzuca lekceważąco, że jestem „tylko tancerką”, nie mając pojęcia o takiej pracy, szlag mnie trafia.

– Nadal, po 10 latach w show-biznesie?
Edyta Herbuś:
Nie, po 30 latach doświadczeń. Po zmaganiu się z różnymi przeciwnościami losu, zdobywaniu pieniędzy na każdy wyjazd, stroje, turniej, szkolenie. Pamiętam, jak po wygranym turnieju wracaliśmy z partnerem do Kielc nocnym autobusem z Jasła. Wygraliśmy duże mistrzostwa młodzików i w nagrodę dostaliśmy ogromne puchary i lampy z mosiądzu. Trudna to była podróż dzieciaków z takimi bagażami, zwłaszcza że w połowie drogi zasłabł jeden z pasażerów i musieliśmy czekać na przyjazd sanitariuszy. Do domu dotarliśmy dopiero następnego dnia rano. Kiedy indziej na przykład przespaliśmy naszą stację w Radomiu, jadąc na bardzo ważne dla nas szkolenie. Byliśmy zmęczeni, bo chcąc zarobić na lekcje indywidualne, tańczyliśmy tej nocy pokazy andrzejkowe w trzech różnych hotelach. Innym razem zepsuła się akurat lokomotywa, bo to była bardzo ostra zima i chyba coś zamarzło. Wysadzono wszystkich pasażerów w jakiejś wiosce i kazano czekać na przyjazd zastępczego transportu. Pamiętam dobrze ciepły uścisk mojego partnera Tomka, kiedy staliśmy tak w białym polu, z tymi błyszczącymi strojami w pokrowcach, wyczesanymi na żel fryzurkami i zamarzniętymi nosami. Obiecaliśmy sobie wtedy, że dzięki tańcowi będziemy mieli kiedyś tyle pieniędzy, że kupimy sobie własny samochód. Wprawdzie ja nie mam auta do dzisiaj, ale na szczęście Tomek dotrzymał słowa. Takich sytuacji przeżyłam wiele. Moja droga po marzenia nie była łatwa, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby z niej zrezygnować.

– Tak samo ciężko było Ci na początku w Warszawie?
Edyta Herbuś:
Moje początki w stolicy nie różniły się pewnie od doświadczeń większości młodych ludzi, którzy wyruszają z rodzinnego domu do samodzielnego życia. Wynajmują ze znajomymi małe mieszkania i sami dbają o zapełnienie lodówki. Czasami trzeba było dobrze pokombinować, żeby wystarczyło do pierwszego. Ale jak widać, zmysł organizacyjny i hart ducha nie pozwoliły mi umrzeć z głodu.

– Jak zarabiałaś?
Edyta Herbuś:
Jako tancerka oczywiście w grupie artystyczno-tanecznej. Ale też jako: choreografka, statystka, stylistka, fotomodelka i wizażystka, bo w międzyczasie odbyłam dwuletnie studium wizażu teatralno-filmowego. Największy przypływ gotówki wiązał się jednak z udziałem w reklamach. A na brak propozycji w tym zakresie nie mogłam narzekać. Wygrałam już pierwszy casting i dostałam główną rolę taneczną w spocie reklamującym rodzynki w czekoladzie. Miałam niezłą radochę, że za jeden dzień pracy mogę utrzymać się przez kilka miesięcy w stolicy.

– To ile to było?
Edyta Herbuś:
Prawie 10 tysiaków. Dla mnie wtedy majątek! A za moją ulubioną reklamę „Stonki” opłaciłam czynsz za prawie rok z góry.

– To ta reklama, którą niektórzy wypominają Ci do dzisiaj?
Edyta Herbuś:
Tak, ta, na której ubijam tańcem wielkiego robala – pana Stonkę, którego zresztą grał bardzo dobry aktor z Krakowa. Później niejednokrotnie pojawiał się na mojej drodze jakiś pasożyt próbujący podgryzać owoce mojej pracy, ale zawsze sięgam po tę samą broń: pasję.

– Bolało?
Edyta Herbuś:
Czasem tak. Ale robiłam wszystko, żeby tego po sobie nie pokazać.

– Udawałaś więc?
Edyta Herbuś:
Nigdy nie udawałam. Z przeszkodami radziłam sobie, jak potrafiłam najlepiej. Choć niektóre sytuacje kosztowały mnie sporo emocji. Niespodziewany atak jurorki za mój „brak jakiegokolwiek talentu i osobowości” w programie na żywo czy publiczne nazywanie mnie „lachonkiem” czy „tancereczką” to nie było najbardziej sprzyjające środowisko dla młodziutkiej, wrażliwej dziewczyny, pełnej wiary w ludzi. Po pewnym czasie natomiast ilość przeczytanych lub zasłyszanych bredni na twój temat zaczyna działać jak szczepionka. Zdążyłam się już uodpornić.

– W związku z czym show-biznes bardziej Cię polubił?
Edyta Herbuś:
Ja mam wrażenie, że to była miłość od pierwszego wejrzenia (śmiech). Stałam się jego „nadworną ulubienicą”. Myślisz, że powinnam czuć się zaszczycona? Nieraz słyszałam, że trzeba mi utrzeć nosa, bo sobie za dużo wyobrażam i wiele rzeczy za lekko mi przychodzi. Myślę sobie wówczas: A to ci dopiero heca!

– Skąd takie przekonanie?
Edyta Herbuś:
Zdarza się, że osoby, które mnie reprezentują, słyszą to wprost: „Herbuś? Tej pani dziękujemy!”. Nie przejmowałabym się tym, gdyby nie fakt, że mówią to ludzie z branży filmowej, odbierając mi tym samym możliwość wejścia na casting. Najciekawsze jest, że takie przekonanie mają osoby, z którymi nigdy nie pracowałam. Chciałabym być oceniana według równej dla wszystkich miary umiejętności, a nie fałszywego wyobrażenia.

– Ale nie jesteś jedyną na świecie aktorką bez dyplomu. W Hollywood na palcach jednej ręki można policzyć tych, którzy skończyli jakąkolwiek szkołę.
Edyta Herbuś:
Tym bardziej czuję się absurdalnie w takich momentach. Wiesz, że w ciągu ostatniego roku udało mi się dostać na dwa castingi! A zdajesz sobie pewnie sprawę, że było ich dziesiątki.

– A czy panowie od castingów nie wiedzą, że – jak wynika z badań marketingowych – jesteś w pierwszej trójce najbardziej pożądanych kobiecych twarzy w Polsce?
Edyta Herbuś:
Moja agentka właśnie się dziwi, że nie widzą, że współpraca z Herbuś to dobry biznes (śmiech)!

– Czyli ktoś Cię bardzo nie lubi w tym biznesie.
Edyta Herbuś:
No, nie wyciągajmy od razu tak pochopnych wniosków (śmiech).

– Nabawiłaś się już kompleksu tancerki, która chce być aktorką?
Edyta Herbuś:
Myślisz, że powinnam? Na całym świecie bycie utytułowaną S-klasową tancerką, z sukcesem na Eurowizji, to prestiż. Mój nauczyciel aktorstwa, z którym pracowałam na warsztatach, podkreślał, że tak duża świadomość ciała to ogromny atut. Poza tym te dwa światy się przecież przenikają. Konfrontuję je ze sobą. Ciało jest w obu przypadkach instrumentem, przekazuje emocje, wizje, treści. Jednak aktorstwo jest głębsze. Wnika głębiej w psychikę. Dlatego naturalne jest, że idę dalej.

– Porzuciłaś taniec?
Edyta Herbuś:
Jasne, że nie. Nie umiałabym się bez niego obejść. Właśnie rozpoczęliśmy pracę nad kolejnym spektaklem tanecznym „Saligia”. Razem z Tomkiem Barańskim, Ewą Szabatin, Rafałem Maserakiem, Pawłem Michno, Anią Bosak, Łukaszem Czarneckim, Basią Zielińską, Marcinem Olszewskim i Magdaleną Soszyńską tworzymy choreografię, będącą odzwierciedleniem naszej wizji siedmiu grzechów głównych. To intensywne czterogodzinne treningi, a dodatkowo doszkalam się w innych stylach: jazzowym i współczesnym. Jak widzisz, trzymam formę.

– Przez te ostatnie dwa lata weszłaś w nowe środowisko – ludzi teatru, opery. Jak oni Cię przyjęli?
Edyta Herbuś:
Wiesz, „oni” nie różnią się ode mnie jakoś szczególnie: piją tę samą wodę, oddychają tym samym powietrzem. Pytasz, czy czułam, że niektórzy patrzyli na mnie z góry? Może z takiej perspektywy świat wydaje się im bardziej kolorowy.

– A jest?
Edyta Herbuś:
Jest taki, jaki sobie wokół siebie wykreujesz. Jakie emocje i stosunek do świata masz w sobie. Mój jest jak tęcza. Ma różne kolory. Lubię go.

– Jesteś szczęśliwa?
Edyta Herbuś:
Czasem mniej, czasem bardziej… Na tym polega codzienność, nasza dualistyczna natura. Jest dzień i noc, smutek i radość, światło i cień. Jestem zwolenniczką odczuwania wszystkich emocji. Myślę, że niezdrowo jest próbować je selekcjonować. Taka permanentna wesołość wydaje mi się fałszem.

– W jakich momentach jesteś najszczęśliwsza?
Edyta Herbuś:
Kiedy ufam, kiedy pragnę, kiedy dążę, kiedy kocham, kiedy czuję się kochana. Szczęście to dla mnie ten szczególny rodzaj wolności, jaką czuję, kiedy tańczę. Jestem szczęśliwa, kiedy po spektaklu przychodzą do mnie rozwibrowane kobiety ze łzami w oczach, opowiadając o tym, jakie emocje poruszył w nich mój taniec. Zwierzają się z ważnych momentów w życiu. To wyjątkowe uczucie, kiedy słyszysz, że jesteś dla innych inspiracją.

– Mężczyźni nie przychodzą?
Edyta Herbuś:
Rzadziej. Myślę, że mężczyźni częściej niż kobiety skrywają swoje emocje. Choć to bardzo indywidualny wybór, co wygrywa w odwiecznym starciu duszy z ego.

– Ego, nie ego. Po prostu wielu mężczyzn pociągasz w bardziej erotyczny sposób.
Edyta Herbuś:
Drogi panie redaktorze, zakładam, że oboje dostrzegamy tę istotną różnicę między podmiotem a przedmiotem…

– Feministka się w Tobie budzi.
Edyta Herbuś:
Nie, po prostu wolę być traktowana podmiotowo. Tak, jestem także tancerką, tak, moje ciało jest narzędziem w pracy i lubię o nie dbać, ale nie uważam, żeby wyznacznikiem wartości kobiety był tylko seksapil. Taką tendencję dostrzegam również w kinie. Zauważyłeś, że większość portretów kobiecych przedstawiona jest wobec mężczyzn lub po prostu jako ich dodatek? Bohaterki są albo gwałcone, albo się stroją, żeby podobać się facetom, albo ewentualnie rozmawiają o tym, jak podobać się facetom. Począwszy od dziewczyny Bonda, a skończywszy nawet na „Seksie w wielkim mieście”.

– Podmiot pożądania.
Edyta Herbuś:
Jesteś niereformowalny. Zamiast doszukiwać się we mnie feminizmu, lepiej zwróć uwagę na swój lekko szowinistyczny żarcik. I uważaj sobie, bo ja jestem dziewczyną z Kielc, a nie bez powodu mówią o nas „scyzoryki” (śmiech).

– Znana sprawa. Swego czasu rapował o tym Liroy.
Edyta Herbuś:
Właśnie. „Scyzoryk, scyzoryk, tak na mnie wołają ludzie spoza
mego miasta, pewnie oni rację mają”. Tak się śpiewa o naszych Kielcach. Nie bez powodu. Wychowałam się na kieleckim blokowisku. Różni ludzie tam mieszkali i żeby przetrwać, trzeba było sobie radzić. Nieraz byłam świadkiem sytuacji, w której dziewczyny z dwóch kobiecych gangów po męsku walczyły o swoich samców. Jak im weszło się w drogę, można było dostać w ryj.

– A Ty dostałaś?
Edyta Herbuś:
Wiesz… Nie wszystkim się podobało, że przez taniec wyróżniałam się na dyskotekach. A jak okazało się, że spodobałam się facetowi niewłaściwej dziewczyny, bywało gorąco!

– Wyrosłaś już z tego?
Edyta Herbuś:
Trzydziestolatki chodzą już do innych lokali (śmiech).

– Mówiłaś, że przeszłaś przez trzydziestkę bezboleśnie. Ale to jednak jest dla kobiety cezura.
Edyta Herbuś:
Przeciwnie. Przecież niektórzy nawet twierdzą, że po trzydziestce my, kobiety, „się zaczynamy”. Ja jednak śmiem przypuszczać, iż zaczęłam się znacznie wcześniej. To jedna z urodzinowych refleksji.

– A dojrzałość jakaś jest?
Edyta Herbuś:
W trakcie krystalizowania się.

– I jak się przejawia?
Edyta Herbuś:
Prawdopodobnie coraz większą świadomością. Lepszym zrozumieniem siebie, swoich potrzeb. Ważne jest nie tylko to, czego pragniesz, ale warto znać też źródło, z którego to pragnienie wynika. Kiedy masz do niego dostęp, masz szansę dokonywać bardziej świadomych wyborów. Więc szukam, poznaję, odkrywam. Przyglądam się uważniej swojej skomplikowanej naturze, zwłaszcza że jest pełna sprzeczności, bo każda zodiakalna Rybka płynie w swoją stronę.

– Coś jeszcze z przemyśleń?
Edyta Herbuś:
Mam ich sporo. Na przykład, że nie zamierzam się dostosowywać do presji otoczenia i na trzy, cztery koniecznie rodzić dziecko i wychodzić za mąż, bo to już tak zwany najwyższy czas. Szanuję wybory kobiet, które w moim wieku mają już dwójkę dzieci, tak jak było w przypadku mojej mamy. Wierzę, że macierzyństwo daje poczucie spełnienia, ale sama chcę poczuć, że to właściwy moment. Z moich obserwacji wynika, że ludzie wkoło są coraz bardziej zagubieni. Miotają się między własnymi pragnieniami a zaspokajaniem oczekiwań innych. Łatwo jest się zagubić, próbując nadążyć za szalonym tempem współczesnego świata. Oddalając się przez to coraz bardziej od natury. Trudno czasem w takim zgiełku usłyszeć czy rozpoznać swoje najgłębsze pragnienia. Ja tak nie chcę funkcjonować. Chcę żyć w zgodzie ze sobą, we właściwym dla mnie tempie, zachowując autonomię. Nie mogę się nadziwić, że ktoś komuś woli wyznawać miłość na głównej tablicy Facebooka zamiast w bardziej intymnych warunkach, w realu.

– Projektujesz jakoś to swoje fajne 30-letnie życie w realu?
Edyta Herbuś:
Nie projektuję. Lubię, kiedy rzeczywistość mnie zaskakuje. Jestem gotowa na wszystkie radosne niespodzianki. Dbam natomiast o swój komfort w domu, do którego uwielbiam wracać. Ważne są dla mnie babskie wieczorki z przyjaciółkami, na których wspólnie gotujemy i przy dobrym winie opowiadamy o najciekawszych przeżyciach, książkach, oglądamy filmy. Moim ulubionym codziennym rytuałem jest też joga.

– Joga Cię zmieniła?
Edyta Herbuś:
Joga pomaga mi osadzać się w teraźniejszości. Zatrzymywać rozpędzony umysł. Odnaleźć potrzebną równowagę, właściwą drogę do kolejnego kroku w kierunku samorealizacji. Teraz częściej się uśmiecham, pielęgnując poczucie humoru na własny temat. Buddyści twierdzą, że każda napotkana osoba może być dobrym nauczycielem, więc uczę się poskramiać mój „kielecki temperament”.

– Jesteś buddystką?
Edyta Herbuś:
Nie, choć ich filozofia jest mi coraz bliższa. Niech o buddyzmie mówią buddyści. Mnie po prostu interesuje świat, ludzie, ich poglądy. To ciekawsze niż wirtualna rzeczywistość.

– Nie przesiadujesz w Internecie i na Fejsie?
Edyta Herbuś:
Czasami, ale nie prowadzę równoległego wirtualnego życia. Traktuję to jak zabawę, choć – jak się przekonałam – w moim przypadku poczucie humoru bywa również ryzykowne. Zwłaszcza kiedy każde słowo cytowane zostaje w śmiertelnie poważnym tonie. Może się człowiekowi oberwać nawet za puszczanie oka do znajomych.

– Za co konkretnie?
Edyta Herbuś:
Że jestem Sophią Loren na przykład lub że na sesji w Los Angeles poczułam się jak „ryba »we« wodzie”. Wiesz, że podobno koledzy z branży chcieli mi zrobić zrzutę na słownik (śmiech)? Popraw mnie, jeśli się mylę, ale wydawało mi się, że pracujemy w branży rozrywkowej. Nie miałam wyboru, musiałam włączyć tryb pod tytułem „Czujność ważki”.

– Zwłaszcza w czasie wywiadu.
Edyta Herbuś:
Podczas wywiadu mam partnera do rozmowy. To zupełnie inna sytuacja.

– Czemu więc tak ostro się cenzurujesz?
Edyta Herbuś:
To nie cenzura, tylko selekcja. Raczej zastanawiam się, co może zostać użyte przeciwko mnie. Choć kreatywność niektórych dziennikarzy bywa czasem naprawdę imponująca.

Reklama

Rozmawiał Maciej Wesołowski
Zdjęcia Zuza Krajewska i Bartek Wieczorek/LAF AM
Stylizacja Andrzej Sobolewski/Warsaw Creatives
Asystent stylisty Michał Pająk
Makijaż Eryka Sokólska
Fryzury Marek Sierzputowski/Atelier Ruby Blue
Produkcja Paweł Walicki/Warsaw Creatives
Manikiur Małgorzata Ekert/www.ekertnails.pl (Kreator i Międzynarodowy Sędzia Stylizacji Paznokci)

Reklama
Reklama
Reklama